Przyodziałem tradycyjny strój w najmodniejszym
odcieniu zieleni jaki nosiło się o tej porze roku. Wygrzewanie na słońcu było
moim ulubionym zajęciem. Sprawiało mi przyjemność kiedy promienie słoneczne
czule mnie okalały, tworząc wokół aureolę. Czułem się wtedy jak król. Właściwie
do szczęścia nie potrzebowałem nic więcej. No może poza delikatnym wiatrem i
kilkoma kroplami rosy, które przynosiły rankiem przyjemne orzeźwienie. Mój sąsiad
także korzystał z ciepłej jesiennej aury. Jak zwykle kurczowo trzymał się
swojej gałęzi. Tak jakby bał się, że ktoś mu ją odbierze. A przecież któż
chciałby zrobić coś tak niemądrego. Po co komu jego konar? Przecież każdy miał
swój! „Dziwak z niego” – pomyślałem. Jeszcze bardziej zaskoczył mnie ubiór
sąsiada. Można przecież zrozumieć, że to już jesień i ubranie zdążyło się
znosić, ale żeby zakładać na siebie coś tak pstrokatego? Co to, to nie!
Wyglądał jak paleta malarza! Żółcie, czerwienie, brązy. Brakowało tylko
niebieskości i fioletów. Szalony ten sąsiad… Z zamyślenia wytrącił mnie jego
głos:
- A dzień dobry panu! –
zakrzyknął wesoło.
- Dzień dobry – odburknąłem, trochę poirytowany jego
nieuzasadnioną radością. – Co pana tak uradowało od rana? - zapytałem.
- Jak to? – odpowiedział pytaniem na pytanie. – To pana nie
cieszy słońce i kolory wokół?!?
Zaskoczył mnie taką odpowiedzią, tym bardziej, że chciałem
pytaniem zmazać uśmiech z jego twarzy. – Słońce, a i owszem sąsiedzie, ale
kolory??? Wszyscy wiedzą, że jedynym
słusznym kolorem jest kolor zielony! – rzuciłem z oburzeniem w jego stronę.
- Widzę, że pan, drogi sąsiedzie, nie słuchał opowieści Sowy.
Zieleń to nie jedyny kolor. Nawet pan, przyjacielu, będzie musiał to przyznać i
odziać się na kolorowo! Wszystkich nas to czeka. I muszę powiedzieć panu coś w
tajemnicy. - Mówiąc to zbliżył się nieznacznie i zniżył głos: A gdy już to się
stanie, porwie nas wiatr i zaniesie w nieznane miejsca, a potem biały puch
schowa nas przed zimnem, byśmy spokojnie mogli spać. A gdy tylko się obudzimy
znów wszystko będzie otaczać się zielenią. Najpierw delikatną i nieśmiałą, a
potem silną i wszechpotężną!
Słuchałem z niedowierzaniem
rzeczy, które wygadywał. Pomieszało mu się w głowie na stare lata. Jak można takie bzdury mówić? Zdenerwowałem się
okrutnie i nie odezwałem do niego już słowem tego dnia. Ale jemu to jakby nie
robiło różnicy. Uśmiech nie znikał z
jego ust.
Pod wieczór
zaczęło dziać się ze mną coś dziwnego. Opuściły mnie siły i coraz trudniej było
mi utrzymać się na moim miejscu. Nawet popołudniowy deszczyk nie sprawił mi
przyjemności. Do tego moje odbicia w jego kroplach były jakieś kolorowe, jak
tęcza, a przecież jeszcze rano miałem zielone ubranie. Pomyślałem, że te kolory
to tylko złudzenie, śmiejąc się w myślach z siebie. Opowieść sąsiada nieźle
namieszała mi w głowie.
Zmrok nadszedł szybciej niż
zwykle, a noc była straszliwie chłodna, jak nigdy dotąd. Gdy nad ranem opadł ze
mnie woal snu, ze zdziwieniem zauważyłem, że nie ma mojego sąsiada dziwaka.
Zaniepokoiło mnie to, bo taka sytuacja nie zdarzyła się przedtem nigdy. Ale pomyślałem,
że pewnie gdzieś się schował, żeby mnie bardziej przestraszyć swoją historią.
Dziwak z niego, doprawdy…
Jakby tego było
mało delikatny wietrzyk zmienił się w mocny wiatr. Nawet ptaki, które nie wiedzieć czemu całymi
stadami przelatywały nade mną, miały kłopot z utrzymaniem kierunku lotu.
Rozmarzyłem się przez chwilę, że jestem jednym z nich. Ledwo zdążyłem o tym
pomyśleć mocny podmuch porwał mnie. Mój dom, zaczął się oddalać, a ja nie
mogłem nic zrobić… Opadałem i opadałem, aż znalazłem się w obcym miejscu. Ale
nie byłem sam. Jak okiem sięgnąć wszędzie widziałem mnóstwo szaleńców podobnych do mojego sąsiada.
Wszyscy w kolorowych strojach, bez krzty zieleni… Jakby tego było mało z nieba
zaczęły spadać gwiazdy. Małe i zimne. A gdy chciałem jakąś złapać zmieniały się
w wodę. Spadało ich coraz więcej, aż przykryły mnie niczym puchowa pierzyna i przestałem
cokolwiek widzieć… Opanowała mnie senność. Ostatnią myślą jaka przyszła mi do
głowy nim zasnąłem, było stwierdzenie: „Mój sąsiad, Brzozowy Liść, nie był
szaleńcem…”
Mikey McVee