poniedziałek, 30 stycznia 2012

Jak ladacznica...


Nigdy nie interesowałem się polityką. Zawsze postrzegałem ją jako dziwkę, która idzie z tym kto da więcej. Właściwie niewiele zmieniło się w tym temacie. Zarówno w mojej głowie jak i w rzeczywistości. Smutne. Jednak pewna myśl uwiera niemiłosiernie. Ktokolwiek zajmuje się polityką ma mnie głęboko w... Sami wiecie gdzie. Niestety Was też. Smutne, bardzo… Jedno wiem tylko. Tak dłużej się nie da. Śruba została przykręcona do granic możliwości…
Spotkałem się z pewną myślą: „Polska to nie państwo, to sposób życia…” Trudno się z tym nie zgodzić…
 Kiedyś na historii pewna bardzo mądra kobieta uczyła mnie, że: „PAŃSTWO jest organizacją, wyposażoną w atrybuty władzy zwierzchniej po to, by ochraniać przed zagrożeniami zewnętrznymi i wewnętrznymi ład, zapewniającą zasiedlającej jego terytorium społeczności, korzystne warunki egzystencji.” 
Inna definicja, która może w tej sytuacji zaciekawić, to definicja MAFII: „Mafia - nazwa zorganizowanej grupy przestępczej o dużych wpływach, powiązaniach z osobami na różnych szczeblach władzy, policją, biznesem, prowadząca działalność gospodarczą finansowaną z przestępstw.” (Definicje  - Wikipedia Polska)
Nadmienię tu, że nie nazywam nikogo przestępcą. Nic też nie sugeruję ale wydaje mi się, że wszystko straciło swoje znaczenie i nic już nie jest takie jakie być powinno… Wnioski pozostawiam Tobie szanowny gościu.
Po tym wstępie chciałbym przedstawić pewien tekst z którym w 99% się zgadzam. A jak on ma się to powyższych definicji nie mnie decydować…




„Witam Panie Premierze,
piszę do Pana ten list, bo mam po prostu serdecznie Pana dość. I nie chodzi o jakąś tam koszmarną niekompetencję (chociaż nadmierną kompetencją to Pana rząd się też nie wykazuje), ale o wylanie mojej czary zawiedzenia tym, co Pan w tym kraju robi. Po pierwsze: jestem obywatelem, więc mam prawo wyrazić swoją opinię. Po drugie, jestem Pana wyborcą, więc tym bardziej powinien Pan to przeczytać (ale się nie łudzę, żeby nie było).
Odpuszczę sobie górnolotne stwierdzenia, napiszę tylko dlaczego uważam Pana za najgorszego premiera drugiej kadencji (pierwsza poszła jako-tako). Ale może zacznę od początku. Mam szczęści pracować na umowę o pracę. Co miesiąc widzę więc różnicę brutto – netto. I nie o to chodzi ile tam jest. Chodzi o to, ile z tego mam. Chodzi o to, że nijak nie widzę sensu przekazywania tych pieniędzy nieudacznikom takim jak Pan i Panu podobni. Co z tego mam? Drogi? Nie. O funduszu drogowym, który płacę w cenie paliwa, a który i tak g. daje napiszę później. Służba zdrowia? Kpina. Jakby nie dodatkowo wykupiona opcja, to o głupiej wizycie u laryngologa mógłbym pomarzyć. Rehabilitację naderwanego więzadła kolanowego NFZ zaproponował mi za cztery miesiące, czyli też musiałem zapłacić, żeby mi cokolwiek dała. Co więc z tego mam? Może szkołę dla mojego przyszłego dziecka? Aha, też dobre. Przedmioty ścisłe się likwiduje, nauczyciele w gimnazjach boją się uczyć, a jak ostatnio przeglądałem program nauczania liceum to chciało mi się wyć, bo poziom sięgnął dna.
Co więc mam? Może poczucie bezpieczeństwa? Aha, dobry dowcip. Policję mamy niedofinansowaną do tego stopnia, że funkcjonariusz jednego z komisariatów we Wrocławiu spisywał moje zeznanie na maszynie do pisania, używając do tego zwykłej kalki (zastanawiam się, czy oni faktycznie mają jeszcze na nią dostawcę, czy może w magazynach zalega jej kilkanaście ton, więc trzeba wykorzystać?).Może zabezpieczenie przyszłości? Emerytura? Co z tego, że późno, ale może chociaż godziwa? A gdzie tam. Nie dość, że ze swojej pensji utrzymuję obecnych emerytów, to jeszcze mam małą szansę na jakiekolwiek pieniądze, bo „owoc żywota Twojego jeZUS”. Tak więc jak już pracodawca odprowadzi za mnie to, co musi – na swoją emeryturę odkładam sam.
A kiedy już, po tych wszystkich składkach i odliczeniach wezmę swoją pensję, jadę zatankować auto. Nie jakieś super nowe, ale nie stare. Oszczędne, bo inaczej się nie da. Tankuję, bo muszę, chociaż ograniczam jazdę autem jak tylko mogę. Ale i tak krew mnie zalewa jak widzę cenę benzyny. I znów nie dlatego, że mnie kompletnie nie stać. Na tyle ile jeżdżę – na tyle mnie stać. Szlag mnie trafia, bo w cenie litra benzyny jest mnóstwo podatku, którego część teoretycznie powinna iść na drogi, a tak naprawdę idzie na pokrycie niekompetencji kolejnych ekip rządzących (Pana też, a jakże). Na dodatek na naszych cholernych drogach amortyzatory, przeguby i ogólnie zawieszenie pada tak szybko, że koszty utrzymania auta jeszcze bardziej rosną.
Więc, podsumowując: ładuję w Państwo, którym Pan rządzi kupę kasy, a nie mam z tego nic. Kompletnie i literalnie nic. Mało tego, poprzez decyzje o podwyżce cen benzyny powoduje Pan, że mam jeszcze mniej. Bo zaraz drożeje transport, jak drożeje transport to drożeje żywność, itd itd itd.
Ale jestem inżynierem i realistą. Nie wszystko to, co opisałem jest Pana winą. Nie jest Pan wszak Harrym Potterem, nie naprawi Pan wszystkiego za pomocą czarów. Na to potrzeba lat, potrzeba zmian, nie tylko prawa, ale też mentalności. Tak, zdaję sobie z tego sprawę. Problem w tym, że Pan nic z tym nie robi. Pana rząd nie jest zły w stricte tego słowa znaczeniu. Jest lepszy niż inne i najmniej fatalny z możliwych obecnie, patrząc na naszą scenę polityczną. Obiektywnie rzecz ujmując, niewiele Pan zepsuł. Tylko, że mamy kryzys i nie potrzeba nam utrzymania stanu obecnego, ale poprawy. Tutaj Pan zawiódł. Na całej linii.
Sądziłem, że uda się Panu zlikwidować choć trochę urzędników, na utrzymanie których idzie część moich podatków. Lipa. Nic z tego. Liczyłem na to, że ukróci Pan rozpasanie tych, którzy swoje zarobki, trzynastki, czternastki, piętnastki i siedemnastki wywalczyli dzięki rozwiniętym umiejętnościom palenia opon na ulicach i gardłom produkującym hałas przekraczający możliwości zwykłego człowieka. Znów nic z tego. Sądziłem, że w dobie kryzysu, oprócz cięcia tego, co dotyczy obywatela oraz sięgania do kieszeni tegoż (VAT, akcyza) wprowadzi Pan oszczędności w administracji. Dlaczego nie posłuchał Pan Balcerowicza, który mówił o rozpasaniu w poszczególnych ministerstwach? Dlaczego nie poszedł Pan w stronę sprawdzonego ekonomicznie modelu, funkcjonującego w korporacjach, gdzie dostawy wszystkich gratów (od komputerów, przez krzesła, po długopisy) negocjuje jedna komórka i efektem synergii oszczędza pieniądze? Nie, lepiej w każdym ministerstwie utrzymywać bandę ludzi, bo przecież długopis potrzebny w ministerstwie rolnictwa musi być zielony, w ministerstwie zdrowia czerwony, w ministerstwie pracy niebieski, a w ministerstwie finansów czarny. Laptopy przecież też muszą mieć inne. Samochody też. Dlaczego zamiast zwiększyć efektywność wydawania tych pieniędzy, które i tak wyciąga Pan z mojej kieszeni, sięga Pan do niej cały czas głębiej i głębiej? Jak Pan sądzi, ile wytrzymam? Testuje Pan mój patriotyzm?
Tak, napisałem patriotyzm, bo wg mnie prawdziwym patriotyzmem teraz jest właśnie płacenie podatków. Bo to, w odróżnieniu od dywagacji o drzewach, helu, Węgrzech i wymianie elit jest naprawdę ważne. Chciałem więc Panu powiedzieć, że mój patriotyzm jest już powoli na wyczerpaniu. A jak się wyczerpie, po prostu zacznę płacić podatki w miejscu, gdzie ktoś je szanuje. Gdzie każdy grosz wyciągany z kieszeni podatnika jest oglądany uważnie i wydawany rozsądnie. Tak, żeby podatnik mógł czuć się z tego zadowolony.
Nie. Nie miał Pan dość ikry, żeby zrobić to wszystko. Poszedł Pan na łatwiznę, licząc, że społeczeństwo przełknie tę żabę i znów odda na Pana głos, przerażone wizją wygrania Pana konkurenta. Cóż, może ma Pan rację. Co nie zmienia faktu, że się zawiodłem. Liczyłem, że otoczy się Pan fachowcami. Liczyłem, że stworzy Pan rząd, który nie będzie kierował się kumoterstwem, chęcią zabłyśnięcia przed kamerami, parciem do stworzenia miejsc pracy dla rodziny i znajomych czy też zwyczajną niekompetencją. Znów się zawiodłem. Pana sukcesy są sukcesami medialnymi, fajerwerkami, które ładnie wyglądają, ale równie szybko gasną. A ja nie oczekuję fajerwerków. Oczekuję sukcesów małych, ale konsekwentnie prowadzących do celu. Celu, którego już teraz nie muszę wyjaśniać. Tego mi Pan nie daje. A na widok fajerwerków chce mi się już wymiotować.
Nie oczekuję, że Pan to przeczyta. Nie jestem blogowym tuzem, którego wpisy czytają tysiące. Nie jestem jakiś mega wygadany. Jestem zwyczajnym Polakiem, patriotą płacącym podatki, tankującym auto, oszczędzającym dodatkowo na emeryturę, opłacającym dodatkowe ubezpieczenie zdrowotne. Patrząc dookoła – jestem szczęściarzem, bo na to wszytko mnie jeszcze stać. Ale robi Pan wszystko, żeby było mi coraz trudniej.
Jako taki Polak patriota postanowiłem skorzystać ze swojego prawa i wylać swój osobisty kubeł żółci na Pańską głowę.
Z patriotycznym pozdrowieniem,
                                                                                             Podatnik.”

*******************************************************************
Zainteresowanych odsyłam do źródła, w którym odnalazłem  powyższy tekst:
Pozdrawiając jednocześnie jego autora.

czwartek, 26 stycznia 2012

Bogacz i Żebrak


Dalai Lama - ten wspaniały mędrzec, człowiek niosący w sobie światło, poddał ostatnio pewną myśl:
            "Jest takie powiedzenie w języku tybetańskim - Na drzwiach nieszczęśliwego, bogatego człowieka śpi zadowolony żebrak. - Powiedzenie to nie oznacza, że ubóstwo jest cnotą, ale, że szczęście nie pochodzi 
z bogactwa, ale z ustalania limitów dla własnych pragnień i życia w tych granicach z zadowoleniem."
Co o tym sądzicie? Bardzo ciekawi mnie Wasze zdanie!


poniedziałek, 23 stycznia 2012

13 piętro czyli ACTA...


Wiele lat temu przeczytałem pewne opowiadanie Mistrza Lema. Wstrząsnęło mną. Opowiadało o sztucznym świecie w którym byli ludzie, którzy myśleli, że są prawdziwi. Kochali i nienawidzili, mieli idee i o nie walczyli. Aż pewnego razu skonstruowali sztuczny świat, w którym byli ludzie, którzy myśleli, że są prawdziwi… Przerażające! To jak postawić naprzeciw siebie dwa wielkie zwierciadła i stanąć między nimi. Mnogość ludzi jaką zobaczymy będzie niezliczona… 
A przecież tylko jeden będzie prawdziwie czuł…
I oto w kwietniu 1999 roku, cztery miesiące przed premierą „Matrixa” garstka szczęśliwców (a może nieszczęśników) ogląda premierę filmu „The Thirteenth Floor”* (trzynaste piętro). 
I tu jak u Mistrza Lema istnieje sztuczny świat. Stworzony w superkomputerze świat do złudzenia przypominający ten z lat młodości swojego twórcy. A w nim ludzie jak prawdziwi… Ale istnieje możliwość przeniknięcia do tego świata, lecz… Nie opowiem Wam co dzieje się dalej. Nie chcę zepsuć przyjemności z oglądania tego, moim zdaniem, o niebiosa lepszego od Matrixa, choć nie tak znanego 
i rozreklamowanego filmu.
Refleksje jakie przychodzą po jego obejrzeniu, powalają na kolana… I nic już nie jest takie samo. Beztroska odchodzi w zapomnienie… Myśli powstają i znikają jak oszalałe. A czas przestaje być linijką, wzdłuż której bezustannie wędrujemy… A uporczywe pytania w głowie rozbrzmiewają z narastającą siłą, rozsadzając czaszkę: „Czy ja istnieję naprawdę? Dokąd zmierzam? Jaki ma sens to co myślę i robię?”
I choć już dawno temu pierwszy raz obejrzałem ten film to dziś nabiera on szerszego znaczenia. Spytacie dlaczego? Za sprawą przerażającej ustawy ACTA, która chce zagarnąć coś wspólnego. Która jak miecz Demoklesa zawisła nad światem… I oto niczym biblijni Jeźdźcy Apokalipsy nadchodzi grupa Anonymous*. Niosąc hasło  "Jesteśmy Legionem. Nigdy nie przebaczamy. Nigdy nie zapominamy. Spodziewajcie się nas" Rozpoczynajac 
„I Cybernetyczną wojnę światową”, której pierwszym bitewnym polem stała się Polska.
A uporczywe pytania rozbrzmiewają z narastającą siłą:
„Czy ja istnieję naprawdę?
Dokąd zmierzam?
Jaki ma sens to co myślę i robię?”…


·        The Thirteenth Floor –  thriller, sci-fi z 1999r. w Polsce znany pt: „Trzynaste Piętro” reż. Josef Rusnak. Główny rywal „Matrixa”



·        Anonymous – niezidentyfikowana grupa osób podejmująca protesty przeciwko obecnemu funkcjonowaniu świata (korupcja, konsumpcjonizm, cenzura) i ataki internetowe (zarówno na serwery rządowe jak i korporacyjne). Ma na koncie wiele przedsięwzięć, które można określić  jako społecznie zaangażowane. W 2006 roku, kiedy mało kto słyszał o enigmatycznych Anonimowych, pomogli oni amerykańskiej policji w zatrzymaniu kanadyjskiego pedofila. W późniejszych latach wypowiedzieli wojnę meksykańskim kartelom narkotykowym, neonazistom oraz stronom z pornografią dziecięcą.

piątek, 20 stycznia 2012

Ostatni koncert


Wiatr zawodził w kominach i zamiatał kurz kończącego się dnia. Noc pazernie pochłaniała barwy, by wkrótce zastąpić je nieprzeniknioną czernią. Gwiazdy niecierpliwie błyszczały na niebie, przyćmione zmęczonym lśnieniem zachodzącego słońca. Poszarzałe szyby okien odbijały spojrzenia przechodniów, tęskniących za ciepłem własnych domów. Nieliczne z nich błyszczały sztucznym, elektrycznym blaskiem. Kolorowe liście usychały bezradnie, opuszczając ukochane konary. Jesień czaiła się za zakamarkami.
         Wśród wypełzających na ulicę cieni, pojawił się nieśmiało cień wyjątkowy. I choć był jednym z miliona podobnych, mrocznych istnień, to jego marzenia sprawiały, że był jak lśnienie. I choć odrzucony przez braci i niezrozumiany przez innych to jednak szczególny. On sam tego nie zauważając, topił swą samotność w smutku
i niewypowiedzianej tęsknocie. Nie spieszył się nigdzie, nie wiedząc jak i gdzie kończy się jego droga.

***

         Pod zeschłym źdźbłem trawy chował się senny Świerszcz. 



Jego przemarznięte skrzypki nie grały już tak pięknie jak w ciepłe, letnie wieczory. Może dlatego nikt już nie przystawał, by zasłuchać się w misterny koncert. Za dnia słoneczny blask, nocą rażący promień latarni nie pozwalały ukryć się mu w opiekuńczych ramionach sennych wspomnień…  A on przygnębiony, nie mógł zasnąć mimo ogromnego zmęczenia.

***

         Wyjątkowy Cień wędrował wolno ulicami. Raz po raz zapadał się w przepastne czeluści swoich myśli. Niewątpliwie nie udałoby mu się z nich wydostać gdyby nie pewien fenomen, towarzyszący zamyśleniu. Gdy otchłań zadumy pochłaniała go bez reszty, najbliższa z latarni gasła, wytrącając go z letargu. I tym razem tak właśnie się stało. Ku swojemu zdumieniu usłyszał w ciemności świerszczany koncert. Zasłuchany przystanął, lecz gra słabła, aż w ciemności pozostała tylko cisza. Ruszył wtedy swą drogą w poszukiwaniu niewiadomego przeznaczenia.

***

         Zmarznięty Świerszcz spostrzegł przechodnia, który wolnym krokiem, bez pośpiechu szedł w jego stronę. Ostatkiem sił walcząc z zimnem i zmęczeniem zagrał swoją melodię o cieple i szczęściu, soczystej zieleni i spełnieniu marzeń najpiękniej jak umiał…
         Ciemność, która niespodziewanie zapadła, dała wyczekiwane od dawna wytchnienie. Szczęśliwy, że ktoś wysłuchał jego ostatniego koncertu wtulił się w przyjazne źdźbło trawy i okrył duszę cudownym, uskrzydlającym snem.

Mikey McVee


czwartek, 19 stycznia 2012

Sztuka latania…



A więc udało się! Cichaczem wślizgnąłem się niezauważony przez czujne oczy straży. Usiadłem na fotelu pilota. Zapiąłem pasy i wcisnąłem mały czerwony guziczek z zabawnym napisem „start – wciskać w ostateczności” Niestety nie wystarczyło mi cierpliwości na przeczytanie tego co po myślniku.  Być może to wrodzona niechęć do czytania drobnym druczkiem? Zadudniło, zahuczało i wystartowałem. Dopiero na wysokości dotarła do mnie przerażająca myśl: „I co dalej?!?” Łatwo było wcisnąć czerwony guziczek, a teraz trzeba pilotować ten wehikuł w drodze ku niewiadomemu. I nawet nie ma komu poskarżyć się, że nie umiem. Bo i jak to zrobić? Wstyd przyznać, że usiadło się za sterami bez umiejętności pilotowania…





Ale to przecież nic nowego – powie wprawny obserwator. Na kursie jazdy poświęcamy godziny na manewry przy parkowaniu, na pokonywaniu kilometrów, na trzymaniu rąk za piętnaście trzecia. Nikt nie mówi jednak, że warto wrzucić pierwszy bieg przed zapaleniem się zielonego światła, by płynnie ruszyć. Że natura kocha równowagę, więc i my przed skrzyżowaniem nie ustawiajmy się na ósmym miejscu na lewym pasie, skoro na prawym możemy stanąć na trzecim… By obserwować światła samochodu jadącego nie tylko tuż przed nami ale również poprzedzającego… Przecież wszyscy pilotujemy wehikuły naszego życia bez instrukcji obsługi. Chodzimy do przedszkoli, szkół, studiujemy. Poznajemy algebrę, uczymy się gramatyki, wkuwamy tysiące formułek i wzorów. Potrafimy wymienić państwa, miasta, morza i oceany. Wiemy co było w lipcu 1410, 3 maja 1791 i… Ale nikt nie uczy nas jak żyć. Jak kochać i szanować , być szczęśliwymi i jak pielęgnować to szczęście. Nikt nie mówi, co naprawdę jest ważne. Że nie tytuły, nie zaszczyty i nie mamona. Że sami nie znaczymy nic, że jesteśmy jak puch na wietrze… 
Nikt nie uczy nas, że jesteśmy wyjątkowi i niepowtarzalni. Jedyni w swoim rodzaju. Że mamy prawo a nawet obowiązek być szanowani i traktowani z godnością… Nie tylko my powinniśmy zrozumieć innych ale oni nas także… I nikt nie mówi nigdy, że każda mijająca chwila odchodzi bezpowrotnie. I choć nie powróci to ma przemożny wpływ na czas, który nadchodzi.

środa, 18 stycznia 2012

I stało się...


No i stało się. Nadszedł ten czas. Inaczej to sobie wyobrażałem… Ale to przecież tak dawno było. Inny czas. Inne myślenie. Brak doświadczeń. Życie jeszcze nie nauczyło mnie wtedy pokory. Nie dało mi swoich bezcennych lekcji, o które przecież nie prosiłem. Jeszcze wtedy nie pokazało, że to nie ja jestem królem mimo, że wciąż nie godzę się z rolą poddanego… Upadłem nie raz. Nie potrafiłem już nawet wstać i przejść kilku kroków. Ale wtedy maleńkie dłonie wyciągnęły się do mnie. 






Promyk  w ciemności. Światełko w tunelu. Na rzęsach ale do przodu. Upadły nieupadły. Majaczenie nadzwyczaj trzeźwego człowieka? Kryzys wieku średniego? Nie. Taka dziwna prawda. Okruch wspomnień.
Napisałem kiedyś:            
   „Mówią, że żyje się tylko raz – i to jest prawda.
Potem pozostaje tylko wegetacja, bo umierać można wielokrotnie…”

Sam nie wiem, czy się ze sobą zgadzam. Chyba nie. Bo za każdym razem, gdy upadniesz i nie masz już siły wstać to tak jakbyś umarł. Ale potem wstajesz. Podnosisz głowę i wypinasz pierś. Idziesz dalej. To tak jakbyś narodził się kolejny raz. Ty - a jednak już ktoś inny. Ten sam ale nie taki sam… Ze mną właśnie tak było. Upadałem, wstawałem i szedłem do kolejnego upadku. A za każdym razem z ziemi podnosił się inny ja. I jak tu zrozumieć samego siebie? Te wszystkie wewnętrzne spory i wojny. Konflikt mnie dzisiejszego z wczorajszym. Wahanie. Niepewność… Tylko jedno się nie zmienia. Nadzieja. Jak Gwiazda Polarna. Zawsze wysoko na niebie. 
I cichutko szepcze: „Spójrz! Jestem. Idź w moją stronę! Upadłeś? To nic. Otrzep kurz z kolan i chodź wreszcie! Ileż jeszcze będziesz biadolić? Narzekanie nic nie zmieni…” Ale czasem trudno przemilczeć, że kolejne marzenie wyślizgnęło się z rąk i upadło, tłukąc się w drobny mak… Pewne chwile mijają i odchodzą bezpowrotnie. Smutne. Czasem wesołe. Uniwersalizm tego fenomenu polega na tym, że nie tylko dobre momenty tak przepadają w czasie. Te złe także. I kolejne pytanie aż ciśnie się na usta: „Czemu tych złych chwil jest więcej na co dzień, a tych dobrych więcej przepada w bezczasie?” I znów chwila zadumy. Czy aby na pewno? 
A może to kwestia punktu ciężkości – środka odniesienia? Może zbyt bardzo skupiamy się na tych złych chwilach, przez co wydaje się, że jest ich więcej? A te dobre gdy są zatracamy w zamartwianiu, że kiedyś się kończą, że krótko trwają, że jest ich mało, że… I tak można wymieniać 
 nieskończoność… Takie emocjonalne samobójstwo. A gdyby działo się tylko to czego chcemy. Gdyby wszystkie, bez wyjątku, nasze pragnienia się spełniały. Gdyby nie było żadnych przeciwności, co stałoby się naszym celem? Dokąd byśmy zmierzali? Może z braku celu nie potrafilibyśmy iść dalej? Czy Nadzieja, niepotrzebna już, przestałaby istnieć? Przychodzi mi do głowy niepokorna myśl. Nie ma świata idealnego. Nigdy nie będzie. Bo każdy nosi w sobie świat. A im częściej upadamy, im więcej ludzi spotykamy, tym świat  jest bogatszy i bardziej złożony.